Instytut Obywatelski Instytut Obywatelski
286
BLOG

TARKOWSKI: Trzy twarze e-demokracji

Instytut Obywatelski Instytut Obywatelski Polityka Obserwuj notkę 0

Czas poszukać sposobów, by wirtualną ideę państwa jako „rzeczy pospolitej” wszystkich obywateli przełożyć na cyfrowe, publiczne narzędzia i przestrzenie służące e-demokracji

Gdy w 2008 roku Barack Obama wygrał wybory, zdaniem wielu stało się tak dzięki nowatorskiemu wykorzystaniu komunikacji internetowej. Wydarzenie było przełomowe, na miarę „telewizyjnej” wygranej Kennedy'ego w 1960 roku.

E-protest i e-kampania

Obama docierał do 13 milionów Amerykanów poprzez internetową listę mailingową, miał własną sieć społecznościową liczącą pół miliona użytkowników, a wideo publikowane na Youtube traktował na równi z reklamami telewizyjnymi. A przede wszystkim, dzięki sieci skutecznie stosował „grassroots fundraising” – finansował kampanię z drobnych, masowo wpłacanych składek.

Przez ostatnie cztery lata czekaliśmy na kolejnego Obamę – także w Polsce. Jednak zarówno w wyborach parlamentarnych, jak i samorządowych zabrakło spektakularnych „sieciowych” sukcesów. Część komentatorów taki charakter przypisuje Ruchowi Palikota – moim zdaniem trochę na wyrost. Wyjątkowo skutecznie stosujący komunikację sieciową Janusz Korwin-Mikke pozostaje na marginesie polityki. A badania pokazują, że kandydaci traktowali internet jako kolejną tubę nadawczą, zamiast jako medium budujące zaangażowanie. Twitter nie jest  niczym w Stanach medium obywatelskim, w polityce służy liderom do „spinowania” informacji.

Kampanie wyborcze i polityka stanowią jeden wymiar e-demokracji. Od początku XXI wieku coraz częściej słychać, że współczesne rewolucje to rewolucje internetowe. Poczynając od „smsowych” protestów na Filipinach w 2001 roku, przez wydarzenia w Iranie w 2009 r. aż po Arabską Wiosnę. Choć tezy te zazwyczaj są przerysowane, a sami działacze wskazują na synergię działań sieciowych i tradycyjnej organizacji, coś jest na rzeczy. Technologie cyfrowe zmieniają dynamikę protestu, dając obywatelom jego cyfrowe formy, jak i narzędzia szybkiej i taniej koordynacji działań w przestrzeni rzeczywistej. Drugą stroną medalu są oczywiście nowe formy kontroli, jakie pozostają w dyspozycji władzy.

E-administracja

Sieciowa polityka protestu to druga twarz e-demokracji. Kolejną są technologie w służbie administracji publicznej. W ujęciu tradycyjnym, kwestia jest tak nudna, jak tylko mogą być technokratyczne działania – sprowadza się do wymiany tradycyjnych narzędzi na cyfrowe w imię jednego celu – większej efektywności świadczenia usług publicznych. E-administracja kojarzy się zazwyczaj z wielkimi, wiecznie opóźnionymi w realizacji systemami IT, w najgorszym wypadku odtwarzającymi patologie procesów biurokratycznych, na które zostają „nałożone”.

Ta trzecia twarz e-demokracji ma jednak znaczenie kluczowe. Działania oddolne – najlepiej widoczne w przypadku ruchów protestu, ale obecne na co dzień – to niezależny obieg komunikacyjny, który powoli staje się głównym krwiobiegiem współczesnej demokracji. Ale nie mogą one funkcjonować w próżni – społeczeństwo cyfrowe nie jest społeczeństwem, w którym obywatele samo-organizują się wobec braku instytucji publicznych.

Otóż e-demokracja potrzebuje e-administracji, rozumianej jednak nie jako wydajne narzędzie biurokratyczne, lecz jako publiczna infrastruktura nowoczesnego państwa. To finansowana wspólnie przestrzeń do wzajemnego angażowania się państwa i obywateli. Tej nowej infrastruktury potrzebuje też sama administracja – bez niej ugrzęźnie w rzeczywistości analogowej, tracąc kontakt z coraz bardziej cyfrowym społeczeństwem.

Taka intuicja przyświeca wypracowanej w ostatnich latach koncepcji otwartego rządu („open government”, nazywanego także rządem 2.0 lub „we-government”). Model ten na nowo definiuje stawki związane z „informatyzacją administracji”. Celem przestaje być proste usprawnienie administracji przez dodanie narzędzi typu „e-”. Staje się nim transformacja administracji na modłę sieciową. W ślad za technologiami, wprowadzanymi inteligentnie, podążają bowiem wartości uosabiane przez sieciową komunikację: przejrzystość działań, efektywność współpracy czy zaangażowanie uczestników.

Tim O'Reilly twierdzi, że nowy model pozwala odejść od myślenia o państwie jako o „maszynie z napojami” – która serwuje mniej lub bardziej skutecznie usługi publiczne. Ma za to poważną wadę – nie posiada dobrych kanałów zwrotnych zapewniających partycypację. Gdy maszyna się psuje, klient może w nią tylko kopnąć lub zadzwonić do odległego serwisanta. Alternatywą proponowaną przez O'Reilly'ego, zafascynowanego nowymi sieciowymi przestrzeniami współpracy, jest myślenie o rządzie jako o „platformie”. O co chodzi?

Platforma to środowisko, w którym dostępne swobodnie podstawowe narzędzia i usługi są wykorzystywane przez użytkowników do własnych celów – i do budowania przy tym wartości dodanej (dobrą metaforą jest tu piaskownica).

Taką platformą jest komputerowy system operacyjny, z pomocą którego można tworzyć własne programy działające w jego ramach. Przez analogię zwolennicy otwartego rządu chcą włączyć obywateli w proces rządzenia, w tworzenie usług publicznych – a państwo traktować nie jako głównego gracza, tylko twórcę ram i reguł. Takimi „podstawowymi cegiełkami”, na bazie których można dalej budować, mogą być na przykład transparentnie udostępnione dokumenty procesu legislacyjnego – pozwalające obywatelom mieć swój wkład w proces stanowienia prawa.

Przy czym nie jest to tylko kwestia formalnej partycypacji – taki wkład jest dziś często jedynym sposobem na tworzenie dobrych regulacji złożonych procesów. Procesów, o których trzeba wiedzieć zbyt wiele, by rząd poradził sobie z nimi samodzielnie. Innym przykładem są surowe dane publiczne – które odpowiednio udostępnione mogą posłużyć do tworzenia usług, komercyjnych lub obywatelskich. I podobnie, administracja publiczna sama ich nie stworzy.

Nasz nowy klej powszechny

Jest jeszcze jeden powód, dla którego należy dbać o publiczną infrastrukturę e-demokracji. Sieć to dziś w dużej mierze przestrzeń komercyjna i to w niej toczy się znacząca część naszej codziennej i obywatelskiej komunikacji. Wystarczy przywołać ostatnie protesty wobec ACTA, które w Polsce zogniskowały się na platformie społecznościowej Facebook. Robiącej oszołamiającą karierę, rosnącej w tempie geometrycznym i zmierzającej do stania się klejem naszym powszechnym. A przy tym usługi jak najbardziej komercyjnej, zarządzanej przez prywatny podmiot z Kalifornii.

Nie chodzi o to, by przypisywać Facebookowi i innym komercyjnym przedsięwzięciom tego rodzaju z góry złe intencje. Ale nie jest dobrze, gdy życie społeczne skupia się w szeregu punktów monopolizujących przestrzeń sieciową, kontrolowanych przez prywatne podmioty. Nawet jeśli mają charakter „platform”, ich kształt może się w każdej chwili zmienić, a zmiana ta nie podlega demokratycznej kontroli.

I znów, nie w tym rzecz, by państwo stworzyło własną sieć społecznościową – nie cieszyłaby się ona pewnie zbyt dużą popularnością – lub znacjonalizowało już istniejące. Czas poszukać sposobów, by wirtualną ideę państwa jako „rzeczy pospolitej” wszystkich obywateli przełożyć na cyfrowe, publiczne narzędzia i przestrzenie służące e-demokracji. Ważną rolę odgrywają tutaj standardy, które powinno określać państwo – reguły formalne i techniczne, których przestrzeganie gwarantuje „demokratyczny” charakter danej przestrzeni sieciowej.

Nie ma zapewne nic bardziej odmiennego od komunikacji sieciowej – od hiperaktywnych wymian zdań w serwisach społecznościowych, od swobodnej ekspresji na prywatnych blogach, czy niehierarchicznej współpracy na Wikipedii. Lepsze to niż sformalizowana komunikacja i współpraca wewnątrz hierarchii administracji. Łatwo w internecie zobaczyć nową agorę; kwitną tam cyfrowe odpowiedniki obywatelskich stowarzyszeń i kawiarni, w których zaczynają się rewolucje.

I o ten właśnie „obywatelski” aspekt sieciowej demokracji się nie martwię – o ile nie przeszkodzi jej żyjące ciągle w dwudziestym lub nawet dziewiętnastym wieku państwo. Wielkim wyzwaniem, przed którym stoimy, jest zaszczepienie „ducha internetu” instytucjom państwowym – ale nie mamy alternatywy. Inaczej grozi nam alienacja państwa od obywateli.

I w końcu, kluczową stawką tych wszystkich działań jest budowanie zaangażowania. Oddanie głosu raz na cztery lata już nie wystarczy, szczególnie jeśli w codziennym doświadczeniu zaangażowanie w sieci, choćby w kontakty z bliskimi, jest procesem intensywnym i niemal stałym. Przy tym nie jest to zadanie proste, bowiem proponowane nowe formy partycypacji – współudział w stanowieniu prawa, współtworzenie cyfrowych usług publicznych, podnoszą wysoko poprzeczkę dla obywatelskiej aktywności. Ale alternatywą jest zdegenerowanie się demokracji partycypacyjnej, dla której internet jest wciąż wielką szansą, do postaci sieciowego populizmu.

W demokracji bowiem, w przeciwieństwie do Facebooka, „podoba mi się” nie wystarczy jako mechanizm partycypacji.

*Alek Tarkowski – doktor socjologii, dyrektor Centrum Cyfrowego Projekt: Polska. Wiceprzewodniczący Rady Informatyzacji, współzałożyciel Creative Commons Polska. W latach 2008-2011 członek Zespołu Doradców Strategicznych premiera, odpowiedzialny za kwestie dotyczące społeczeństwa cyfrowego. Współautor raportu „Polska 2030” i „Mapy drogowej otwartego rządu w Polsce”.

Zajmuje nas: społeczeństwo obywatelskie, demokracja, gospodarka, miasta, energetyka. Nasze motto to "Myślimy by działać, działamy by zmieniać".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka