Instytut Obywatelski Instytut Obywatelski
413
BLOG

Nowe oblicze Ameryki

Instytut Obywatelski Instytut Obywatelski Polityka Obserwuj notkę 3

Kazimierz Bem, Jarosław Makowski*

Rodzi się nowe oblicze Ameryki. Jednak republikanie nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Tęsknią za rajem, w którym dominowali podstarzali biali faceci

Zaczęło się! W obozie Partii Republikańskiej rozpoczęła się krwawa wojna domowa o to, kogo obciążyć winą za klęskę Mitta Romneya. Starzy liderzy GOP zdają się dostrzegać, że ich ugrupowanie zbyt mocno skręciło na prawo. Doskonale to rozchodzenie się dróg republikanów i Amerykanów podsumował jeden ze strategów tej partii jeszcze w trakcie kampanii, gdy przyznał, że Partia Republikańska „to gromada starych białych mężczyzn. Potrzebujemy więcej kobiet, Latynosów i Afroamerykanów”.

Inaczej sprawę widzą populiści z Tea Party. Twierdzą, że Mitt Romney był mało wyrazisty. Dlatego nie porwał religijnej prawicy, która dziś stanowi ważny fundament GOP. Wewnętrzne, rozliczeniowe porachunki po klęsce Romneya, jakie obserwujemy pokazują jedno: partia Lincolna i Reagana niewiele zrozumiała z tego, jaka Ameryka objawiła się 6 listopada. Cóż więc interesującego Amerykanie powiedzieli nam o sobie w dniu wyborów?

Po pierwsze, demografia nie sprzyja republikanom. Populacja białych mieszkańców USA powoli się zmniejsza: w 2030 staną się mniejszością i ten proces będzie się tylko pogłębiał. Oznacza to, że żadna partia nie może sobie pozwolić na budowanie swojego programu tylko wokół oczekiwań jednej grupy, gdyż skaże się tym samym na marginalizację.

Republikanie mają więc dwa wyjścia: albo otworzyć się na Latynosów i mniejszości etniczne (np. Azjatów), albo starać się ograniczać ich prawa wyborcze. Dotąd wybierali drugą opcję: zdominowane przez nich parlamenty stanowe w Ohio, Florydzie, Pensylwanii i Florydzie pod pretekstem „cięć budżetowych” próbowały ograniczyć godziny i czas na wcześniejsze oddanie głosów. Na Florydzie ci, którzy chcieli głosować wcześniej, musieli czekać nawet po sześć godzin! Co znamienne, we wszystkich tych stanach wygrali demokraci i Obama – i to głosami właśnie tych grup, których głosy republikanie starali się ograniczyć. Pytanie, czy zamiast próbować zmarginalizować owe grupy, może lepiej spróbować je do siebie przekonać?

Po drugie, bardzo szybo rośnie odsetek Latynosów pośród ludności USA. To oni i ich głosy zapewnili Obamie zwycięstwo w kluczowych stanach: Kolorado i Nevadzie. Do tej pory stany te były uważane za bastiony republikanów. Mało: głosy Latynosów niemal doprowadziły do zwycięstwa demokratów w republikańskim stanie Arizona.

Latynosi zagłosowali za Obamą, bo republikanie i Romney robili dosłownie wszystko, by ich do siebie zniechęcić. Stanowisko Romneya, który zaproponował nielegalnym „samodeportację” doprowadziło tylko i wyłącznie do zaprzepaszczenia jego szans na Biały Dom. Jest to o tyle ciekawe, że George W. Bush zdobył prawie 40 proc. latynoskich głosów w roku 2004. Obiecywał im wtedy reformę prawa imigracyjnego i drogą, ale zawsze, legalizację pobytu w USA. Dziś republikanie nie chcą o niej słyszeć i to zapewne sprawi, że reformą tą zajmie się Obama w drugiej kadencji. Jeśli uda mu się przeprowadzić odpowiednie rozwiązania, zwiąże z sobą miliony latynoskich wyborców na co najmniej jedno pokolenie. Jeśli republikanie znów zablokują reformę, Latynosi i tak trafią w objęcia demokratów.

Po trzecie, to kwestia tzw. „zmieniającej się geografii wyborczej”. Do lat 60-tych XX w. Południe USA było zdecydowanie demokratyczne, a dawna Północ – republikańska. Od tamtego czasu do lat 80-tych nastąpiło odwrócenie ról: Północ i Nowa Anglia są dziś demokratyczne, a Południe republikańskie. Ale wciąż zdarzały się stany, gdzie wyborcy – choć głosowali na republikanów czy demokratów – „rozdzielali swój głos”, optując za inną partią w wyborach prezydenckich.

Dziś już ta logika „równowagi” przestała obowiązywać: 6 listopada, gdy wybierano także część Senatu, Izby Reprezentantów i gubernatorów, oglądaliśmy prawdziwą rzeź republikanów w Nowej Anglii. Wszędzie wygrywali demokraci, którzy po raz pierwszy w historii rządzą niepodzielnie w całej Nowej Anglii. Sama identyfikacja z Partią Republikańską pogrążyła umiarkowanego Scotta Browna w Massachusetts, który przegrał z „amerykańską socjaldemokratką” Elizabeth Warren. Podobny trend zaobserwowano w Kalifornii, Wisconsin, Illinois i na Florydzie.

Bardzo intrygująco na tym tle rysują się zmiany w tzw. „swing states”, czyli w stanach, które głosują raz na demokratów, raz na republikanów w wyborach prezydenckich. Choć wciąż Ohio pozostaje demokratyczne, to dziś powoli stają się nim kolejne stany południowe, niegdyś uważane za „bezpiecznie republikańskie”: Wirginia, Północna Karolina, Floryda, a w najbliższej przyszłości także Georgia i Arizona.

Republikanom w tych wyborach nie udało się pozyskać żadnego ze stanów Północy. Romney przegrał Michigan, gdzie się urodził, New Hampshire, gdzie mieszka, Massachusetts, gdzie rządził i Wisconsin, skąd pochodzi jego wiceprezydent. Demokraci w międzyczasie stoczyli ostry bój o Wirginię i Florydę, chociaż po raz kolejny, jak w 2008 roku, nie udało im się pozyskać Północnej Karoliny. Zamiana republikańskich stanów na stany „swing” będzie się dalej nasilać w najbliższych latach, gdyż sprowadza się do nich coraz większa populacja „kolorowych wyborców”.

Po czwarte, społeczeństwo amerykańskie się liberalizuje. Do tych wyborów GOP wystawiła dużą ilość kandydatów spod znaku religijnego fundamentalizmu przy których o. Tadeusz Rydzyk mógłby robić za „zgniłego liberała”. Przykładowo: Todd Akin z Missouri opowiadał przedziwne rzeczy o „właściwym gwałcie” (trzeba to zacytować, bo nie daje się sensownie streścić: „Z tego co, jak rozumiem, mówią lekarze, ciąża w wyniku gwałtu jest naprawdę rzadka. Jeśli jest to gwałt we właściwym sensie tego słowa, kobiecy organizm ma sposoby, żeby to jakoś zablokować”). Jeszcze inny, Richard Murdock z Indiany mówił, że gdy kobieta w wyniku gwałtu zajdzie w ciążę, stało się to z „woli Boga”. Wszyscy oni i im podobni przegrali z kretesem, pogrążając jednocześnie umiarkowanych kolegów na Północy.

Co więcej, w najlepsze trwa też laicyzacja „religijnej Ameryki”, co przekłada się na wynik wyborczy. Po raz pierwszy w tym roku liczba protestantów spadła poniżej 50 proc. populacji USA, a wśród pokolenia poniżej 26 lat największą grupą są bezwyznaniowi i ateiści. W dniu 6 listopada trzy stany zalegalizowały małżeństwa jednopłciowe, a mieszkańcy stanu Minnesota sprzeciwili się wpisaniu zakazu małżeństw i związków jednopłciowych w konstytucji stanowej. O tym, jak szybko zmieniają się nastroje społeczne świadczy przykład parafii, gdzie jeden z autorów tego tekstu jest pastorem. W 2004 roku była ona absolutnie przeciwna udzielania takich ślubów w kościele. Rok temu ta sama propozycja przeszła w parafii jednogłośnie.

Na tym nie koniec: do parlamentów stanowych i federalnego dostało się ponad 100 gejów i lesbijek. Tammy Baldwin została pierwszą senator-lesbijką w historii USA. Nominację zdobyła z konserwatywnego i robotniczego stanu Wisconsin. Kalifornia wysłała do Kongresu pierwszego Azjatę i geja Marka Takano. Nawet na Południu takie miasta jak San Antonio wybierają gejów na burmistrzów czy szeryfów. Z kolei Waszyngton, Kolorado i Massachusetts przegłosowały albo zupełną, albo częściową legalizację marihuany. Prawda jest taka, że fundamentalizm religijny odpowiada jedynie coraz mniejszej liczbie coraz to starszych wyborców.

Po piąte i być może najważniejsze: przyszłość Sądu Najwyższego. Miniona kampania okazała się rekordową pod względem wydanych pieniędzy na spoty wyborcze. Wielkie korporacje i milionerzy przeznaczyli dziesiątki milionów dolarów na wsparcie Romneya i republikanów. Było to możliwe, gdyż w 2010 roku Sąd Najwyższy głosami konserwatywnych sędziów uznał w orzeczeniu Citizens United, że limity finansowe na kampanię są niezgodne z konstytucją. Miało to sprzyjać republikanom. I rzeczywiście: to oni byli beneficjentami tego orzeczenia.

Ale obecnie szykuje się kolejna cicha rewolucja. W roku 1965 r. uchwalono ustawę, w myśl której stany znane z historycznej dyskryminacji wobec praw wyborczych mniejszości – a więc w przeważającej mierze południowe, choć nie tylko – muszą każdorazowe zmiany w okręgach wyborczych przedkładać do akceptacji władzom federalnym. Ustawa jest przedłużana co 25 lat, ostatnio w 2006 roku. O tym, że nie jest to czcza sprawa świadczą przykłady Południowej Karoliny i Teksasu, które przed minionymi wyborami tak zaprojektowały okręgi wyborcze, by Afroamerykanów i Latynosów de facto pozbawić prawa głosu.

Obie lokalne ustawy zakwestionował rząd federalny, a sądy federalne decyzję tę podtrzymały. Jednak Sąd Najwyższy przyjął ostatnio skargę białego, bogatego i oczywiście republikańskiego hrabstwa Shelby ze stanu Alabama, które twierdzi, że wraz z elekcją prezydenta Afroamerykanina prawa te są niepotrzebne i niekonstytucyjne.

Jak zachowa się Sąd Najwyższy – nie wiadomo – ale już w 2008 roku konserwatywni sędziowie sygnalizowali, że z chęcią „przyjrzeliby się” tej sprawie. Uchylenie ustawy byłoby na rękę republikanom, którzy mogliby wtedy bezkarnie majstrować przy okręgach wyborczych. I to właśnie Sąd Najwyższy w najbliższych latach będzie polem najzaciętszej batalii między republikanami a demokratami.

Otóż czterech sędziów ma obecnie ponad 70 lat, z czego dwaj to konserwatyści (Kennedy i Scalia), a dwoje to liberałowie (Ginsburg i Breyer). Demokratyczny prezydent ma szansę nominować dwoje sędziów na miejsce liberałów, gdyby ci ustąpili – i przynajmniej utrzymać stosunek 5:4. Nie jest jasne, czy sędzia Kennedy zrezygnuje – wiadomo natomiast, że Scalia prędzej (dosłownie) padnie trupem niż pozwoli zastąpić się liberalnym następcą. Jest to o tyle ważne, że konserwatywna większość od prawie dekady powoli niszczy orzeczenia liberalnej większości z lat 70 i 80-tych XX w. Demokraci muszą utrzymać urząd prezydenta przez najbliższych osiem lat, jeśli nie chcą widzieć, jak konserwatywny Sąd Najwyższy stara się cofać kraj.

Na naszych oczach rodzi się nowe oblicze Ameryki. Zarówno na gruncie politycznym, społecznym, światopoglądowym i religijnym. Tej zmiany nie chcą przyjąć do wiadomości republikanie, którzy wciąż tęsknią za rajem, w którym dominowali „podstarzali biali faceci”. Te zmiany powinni w końcu zrozumieć Polacy, a nie wciąż przejawiać nawiną wiarę, że jest jeszcze możliwy powrót do Ameryki czasów Ronalda Reagana. To se ne vrati.

*dr Kazimierz Bem – prawnik, teolog, pastor kalwiński w USA, współpracownik Instytutu Obywatelskiego

*Jarosław Makowski – filozof, teolog, szef Instytutu Obywatelskiego

Tekst opublikowany na:instytutobywatelski.pl

Zajmuje nas: społeczeństwo obywatelskie, demokracja, gospodarka, miasta, energetyka. Nasze motto to "Myślimy by działać, działamy by zmieniać".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka